Zaczynam wierzyć w to, że katar to śmiertelna choroba przenoszona drogą kropelkową…
Z tego miejsca chciałabym się pożegnać ze światem. Świecie, bywasz piękny i zachwycający!
W związku z tym, że człowiek uczy się całe życie, to jednakoż u schyłku swojego mogę stwierdzić, że wiem więcej o funkcjach kwadratowych niż zwykły oses, ale o relacjach międzyludzkich mniej więcej tyle samo. Nie można więc stwierdzić, że cztery dekady życia fundują człowiekowi jakieś niezwykłe kompetencje. Albo to tylko ja taka oporna jestem. Nic to, zostaje jeszcze buddyjska teoria o tym, że na chwilę przed śmiercią człowiek zaczyna wszystko rozumieć, widzieć sens egzystencji i wszelkich wydarzeń, które miały miejsce kiedykolwiek na osi czasu trwania Krzypkowej.
Zawsze uważałam, że gdy mężczyzna mówi, że umiera to ma po prostu katar. A katar to z definicji zaburzenie balansu, chwilowe wytrącenie homeostazy. Gdy patrzę na umęczonego katarem mężczyznę, to w sumie zawsze mi żal, że biedaczek taki jakiś niewyraźny (widocznie rutinoskorbinu nie łyknął ostatnio). Z drugiej jednak strony sobie myślę, że co Ci faceci mają z tym katarem? No smarknie, kichnie i za dwa dni pójdzie dalej. A oni biedni, że weź mję pszytul, bo ja tu w pokera ze śmiercią gram, więc to może być najostatniejsze już przytulenie. Okład z młodej piersi zrób, bo to zalecali jeszcze medycy w starożytności, a oni wiadomo się znali i to jest jedyne antidotum na tę toksynę przelewającą się korodującymi z wolna żyłami.
Tak więc mężczyzna jak ten Roland, co z poganami wojował i padł był w walce. Ale zanim umarł to melodramatycznie zdążył jeszcze wspiąć się na odpowiedni pagórek, odwrócić w stronę Hiszpanii, meakulpować za grzechy swe i wznieść rękawicę ku niebiosom.
No i co? No i teraz ja tym Rolandem jestem. Tylko nie wojowałam honorowo z poganami, bom sama nieświęta. Ani ja zbroi, ani miecza ani bicka większego niż komarowa pięta. Skroń ma prawa aż do szczęki pulsuje bólem. Ale nie od uderzenia miecza pochodzącego z pierwszego wieku naszej ery, ale niechybnie od amatorskiej trepanacji czaszki przeprowadzanej przez wredne krasnoludki co nie chcą prasować i ścierać kurzu, ale człowiekowi przykrość zrobić. Zamiast krwi bojowej glut się wylewa wiadrami i pokrywa wszelką napotkaną materię. Człowiek spać w nocy próbuje. A tu nie dość, ze trepanacja czaszki to jeszcze niekontrolowany wyciek między jednym chrapańskiem a drugim i masz, poduszka mokra. No, czyż to nie zapowiedź kostuchy dźwięczącej łańcuchami w oddali?
Termoregulacja coś niedomaga z tytułu tej wytrąconej homeostazy. Sinusoidalnie w odstępach okresu trwających około godziny odczucia ciepła przechodzą, że użyję metafory geograficznej od równika aż po zwrotnik. Czyli raz pot zalewa mi oczy i pięty, a za chwilę szczękam zębami pod kołderką w dwóch bluzach i wełnianych majtkach z golfem. Swoją drogą niezła bania, że takie małe twory potrafią powalić większy od siebie miliony razy organizm obdarzony porządnym układem nerwowym. Ludzie wymyślają jak polecieć w kosmos, jak nurkować w oceanach, jak przelecieć glob dookoła w bądź co bądź mniej niż 60 dni, a padają na wznak przy małych kulkach najeżonych białkowo-lipidowymi wypustkami. Dramat!
Wybrała się była Krzypkowa bohatersko do roboty w zeszłym tygodniu.
– Co ja będę na zwolnienie jak jakiś mięczak szła, no przecież dam radę!
No i poszła. Maskę założyła, żeby nie częstować zarazkami wszelkiej napotkanej po drodze istoty. No i co? No i po pół godzinie rysowania graniastosłupów jedną ręką i obliczania kątów w trójkątach drugim okiem czuje, że jakaś wilgoć się w owej masce zbiera. Oddychać nosem jak się nie dało, to dalej się nie da. Rzeczona rzeka wezbrała do wysokości ust, więc przez usta też przestaje się dać łapać drogocenny O2. Oesus! No już tylko wymiana gazowa za pomocą uszu pozostaje. No to wyszła Krzypkowa dyskretnie do kibelka i wylała litr smarków z maseczki, wysmarkała resztę mukopolisacharydów zgromadzoną w zatokach rozpościerających się aż do pięt. Na chwilę zrobiło się Krzypkowej lepiej, ale po minucie i dziesięciu sekundach później apjać od nowa. Uffff, nawet człowiek na zadku nie siądzie z tytułu przeziębionka, tylko lata jakby go burek po piętkach podgryzał.
No ale nic to, umysł mam to radę dam. No to kminię analitycznym mym umysłem, że przecież jak niemoc przeziębieniowa, to tsza się nawadniać. No to dawaj, pod szlałch się podłączę. No i idzie herbata jedna za drugą, że aż mnie telepać zaczęło, bo w malignie zapomniałam, że przecież teina to to samo co kofeina, więc lepiej Krzypkowa zbastuj, bo Ci pikawa wysiądzie. Przerzuciłam się na poziomkową z kruskawkową, tfu truskawkową nutą oraz zwykłą mineralną, którą Mężuś ofiarnie na plecach swych przytachał Żonce. Nawadniam się, nawadniam, ale co to? Piernicznie chce mi się siku. I siuch, poszło pięć litrów naraz. I co? Znowu trzeba truskawkowy szlauch podłączać. Noż syzyfowa praca, bez kitu!
Poproszę mję tu sprzedać jakiś sposób, żeby dźwięcząca łańcuchami zmieniła azymut.
„Roland czuje, że śmierć go bierze całego: z głowy zstępuje do serca. Biegnie rycerz pędem na szczyt góry, położył się na zielonej murawie, twarzą do ziemi. Pod siebie kładzie swój miecz i róg. Obrócił głowę ku zgrai pogan; tak czyni, chcąc, aby Karol powiedział i wszyscy jego ludzie, że umarł jako zwycięzca i jako zacny hrabia.”
(https://wolnelektury.pl/media/book/pdf/piesn-o-rolandzie.pdf)