Galerie handlowe, sklepy inne niż księgarnie to jest jakiś dramat. Znaczy one takie są z mojego subiektywnego puntu widzenia.
Nie lubię oświetlenia w galeriach, ilości ludzi przewijających się przez nie, rozmieszczenia wszelkich galeryjnych punktów, dekoracji, ilości siedzeń dla umęczonych klientów, rozlokowania asortymentu w sklepach oraz wiecznej reorganizacji wszelakich punktów, do których jednakoż zachodzę raz na ruski rok, bo nigdzie indziej nie da się kupić tego czego aktualnie potrzebuję.
W tym miesiącu pobiłam rekord odwiedzin galerii – byłej rzeźni. Serio, kiedyś kroili tam schaboszczaki, teraz sprzedają ciuchy, makadamiowe latte w wersji wege, eko, szał dla hipsterów i inne feszyn utensylia. W każdym razie poszłam tam dwa razy. Miesiąc się jeszcze nie skończył, aż mnie trwoga bierze na samą myśl, że musiałabym tam jeszcze wrócić. Roczny limit wyczerpany.
Dziewiątego listopada – pamiętam ten dzień jakby to było chwilę temu. Wżarł się bowiem w moją istotę szarą, albo nawet białą. Adonoł.
W aplikacji przedszkolnej, która raz na jakiś czas informuje mnie niezawodnie, że Dziecię me w towarzystwie swoich ziomali, czyli przyjaciółek najdroższych oraz chłopaków wyczłapuje z przedszko na wycieczkę i należy je przyprowadzić przed ósmą i wyposażyć w plecak w połowie pusty, albo, że należy przynieść uschnięte liście i garść jarzębiny (młahahaha, o tym kiedy indziej, bo zdobycie owych liści jest wydarzeniem historycznym – wiadomo, moje życie…), albo nastąpi występ trupy pod wodzą Maddame Gazelle…
Eniłej, w każdym razie w aplikacji przedszkolnej pojawiła się informacja, że należy pięciolatkę ubrać „na galowo”. Informacja pojawiła się ze stosownym wyprzedzeniem, gdyż panie z przedszkola nie w ciemię bite i wiedzą, że to nie jest takie proste. Może nawet będzie trzeba owy strój wydziergać samodzielnie. Natomiast głowa ma nie zawsze pracuje na odpowiednich obrotach i o wszystkim pamięta.
No i co?
No oczywiście, że dzień przed występem z okazji Święta Niepodległości ogarnęłam się z tym, że przecież kurna chata, dziecko me wyrosło z ciu… znaczy tiulowej spódniczki w kolorze granat z lekkim muśnięciem brokatu, a wszystkie białe koszulki szlag jasny niespodziewany trafił. To, że byłam naiwna i myślałam, że załatwię sprawę szast-prast i za jednym wejściem do taniej sieciówki to jest mało powiedziane. Uprzedzam zryw Drogiego Dziadka. Nie szyj proszę granatowej spódniczki obrębionej lamufkom, czy inną lamą, ani tym bardziej białej bluzki z kołnierzykiem, zapinanej na guziczki z masy perłowej. Nie warto. Strój ten bowiem przez Córę mą jest pogardzanym. Ani w tym różu, ani fanu.
Wracając. Wtorki to ten dzień, gdy odstawiam Dzidziora do przedszko, a potem trochę pracuję z domu, trochę robię pranie/zmywanie/odkurzanie/mycie okien/gotowanie/zakupy (niepotrzebne skreślić, a właściwie powinnam to wszystko jednocześnie robić i jeszcze prasować, gdyż wieczny brak czasu).
Wróciłam więc, machnęłam jakiśtam obiad, cośtam ogarnęłam, cośtam popracowałam i godzinę przed zwykłym czasem, gdy we wtorki wychodzę do domu na spotkanie z uczniami wybrałam się na szoping, gdyż strój galowy, w szafie pusto, a orzeł biały i dwa kolory flaga ma już jutro. Wlazłam do tego sklepu co zawsze wtedy kiedy trzeba coś prędziutko kupić i wiem, że użyję tego tylko określoną ilość razy, bo to zupełnie nie w stylu Damy Mej. No i szukam tej granatowej spódnicy… i szukam… i szukam… Znalazłam żelki pakowane w kilogramowe woreczki, śniadaniówki z Elzą, legginsy z Myszką Miki, Skaja w wielu odsłonach, kurtki waciaki z fantazyjnym futerkiem, koszuliny rozmiar idealne dla mnie i odcień też. Tu nastąpi dygresja. Sinobladokoperkoworóżowy, czyli idealna czerń pasująca do moich dżinsów. Mam takich już 5 . Jak jedna brudna, to ubieram tę czystą i tak pięć razy w tygodniu. Wygląda jakbym się w ogóle nie przebierała, ale ja jestem po prostu przebiegła, nie cierpię wybierać rano pasujących do siebie elementów garderoby. Mam więc 5 identycznych koszulin, trzy pary identycznych dżinsów i na wypadek zimnych dni dwie identyczne czarne bluzy z kapturem. Przy takim stanie garderoby wybór dąży do jednego tylko zestawu i uspakaja konie mego umysły, które mkną ku szaleństwu w obliczu zbyt wielu wyborów. Koniec dygresji.
Wracając do tematu. Granatowej spódnicy w rozmiarze 122 brak. Koszulinę jednakoż białą jak puch skrzydeł anioła odnalazłam w stosach tych cekinowo-brokatowych różów. Koszulina z rękawem długim, krój identyczny jak moje sionoblado… znaczy czarne szerty. Kołnierzyka brak, guzików brak, stopień elegancji dla mnie odpowiedni, ale jeśli chodzi o przedstawienie z wydźwiękiem patriotycznym to nie wiem. No nic.
Spojrzałam na zegarek i uznałam, że powinnam mknąć na tramwaj, gdyż inaczej moi uczniowie sami od siebie będą się uczyć tych wszystkich graniastosłupów, tańczących paraboli i ciągów-pociągów. Jednakoż wolałabym popykać te zadania z nimi, bo nerwy moje już i tak na postronkach od tej dawki mody. Przyda się więc odrobina relaksu z niewiadomą iks w tle. Poleciałam na te korki, odstresowałam się trochę i dawaj wracać nach hause.
No ale nieobecność spódniczki wciąż mnie frapowała. Nic to, myślę sobie: „wcisnę się w tramwaj, po drodze zajdę do rzeźni, wejdę do jakiegoś sklepu, kupie spódniczkę i cacy za 30 min będę w okolicy domostwa”. Ale nieeeeeee…
Wbiłam do tej nieszczęsnej galerii. Łażę od jednej sieciówki do drugiej, od drugiej do enternastej i co tam widzę? Skaje, Elzy, brokaty, cekiny i oczywiście całe dziwne stroje na wielkanoc, a nie, czekaj, na wigilię. Czarne spódniczki a jakże bywają, ale jako stroje na to helołin co to już przeminęło z wiatrem, albo jakieś twory z dermoszpanerki, w których zwykle lansują się panie w wieku nastoletnim odsłaniające raczej więcej niż mniej lub ich starsze koleżanki wielbiące plastik tako piersią jako i ustami (wiem, jestem niesprawiedliwa, niedobra ja!). Ceny za takowe „cacka” plasują się w okolicach 60-200zł. Zwiędłam… Serio! Jebłam na cycki z przytupem. Myślę sobie: „Dziecko ma katar, to może jednak zrobić jutro wagary?”. No ale ta przedstawicielka młodego pokolenia to już jest na tyle świadoma i na tyle zaangażowania we wszelkie przejawy życia teatralnego, że ta opcja spłynęła z tapety. Szlag!
Ostatnia deska ratunku -SMYK. Przecież oni tam mają wszystko od kapci w odpowiedni dla trzylatki deseń, przez koszuliny z zapięciami na piętach po lalki jedynej albo i pięciu słusznych firm, pluszaki odpowiedniego stopnia miękkości, zestawy do wybuchania kryształków soli. Dawaj, lecę do SMYKa. Mąż mój w tym czasie wysłał mi wiadomość, że on nie wierzy, że pojawię się w domu tak błyskawicznie jak mi się uprzednio wydawało.
Ehhhh…
SMYK- przeglądam wieszaczki, a tam koszuliny we wszelkich kształtach i rozmiarach dla nanoludzi. Koszulina jak do garnituru w rozmiarze 122 wisi. Myślę sobie: „jak Vaness to ubierze, to ja zwątpię w Twierdzenie Pitagorasa”. Ale biorę ze sobą, bo może jednak. Poza tym będzie jeszcze z pięć okazji do ubrania się na galowo, a pięciolatka nie rośnie już tak szybko jak człek ledwo chodzący. No to teraz jeszcze spódnica. Borze Tucholski, wzywam Cię na ratunek! Ja już naprawdę nie mam dokąd pójść z tym zadaniem. Poszukiwania kwiatu paproci, bez kitu.
W tym momencie oczom mym ukazuje się ona: sztruksowa spódniczka w kolorze sinobla… czarnym znaczy. Rozmiar odpowiedni, w dotyku niedrapiąco- nieuciskająca, obrębiona odrobiną ciu… tfu, tiulu. Myślę sobie „Dzięki Ci Borze Tucholski, datek wpłacę przy najbliższej niedzieli”. Przy kasie nie było nawet kolejki, pani była na tyle miłą, że naliczyła mi jakiśtam rabat, bo karta lojalnościowa, jakieś puzzle cośtam.
Wyszłam z rzeźni upocona jak szczurek, gdyż oszczędzanie energii nie leży w gestii galerii, a więc hajec na trzy fajerki, a moja czarna bluza i takoż czarna kurtka okazały się strojem przesadzonym na okazję „szybkich zakupów”. Wzrok mój zmęczonym, gdyż wszędzie te dziwne żarówki, od których mój nadwerężony od maleńkości wzrok dostaje spazmów i widzi inne wymiary.
Wyszłam jednakoż, dobyłam tramwaju, w przelocie na przystanek zaczerpłam byłam zachłannie chłodnego wieczornego powietrza. I nagle…
Rajstopki, kurna!!!!!! Rajstopek białych w domu brak!!!!!!
The horror!!!!!!!!!
Ciąg dalszy nastąpi…