Domowe przedszkole, na stole dwa jabole

No i nastało el quattro.

Oczy spuchnięte, słonko razi, katarro zupełnie się nie krępując wycieka, zatyka, glucieje. Fuj!

Nic to, jak człowiek przyjmie odpowiednią ilość medykamentów to staje się nieśmiertelny. A propos tej nieśmiertelności, to ja jestem albo szalona, albo holiczką pracową, albo zwyczajnie masochistką. No bo zwolnionko, kupa prasowania się piętrzy, więc wiadomo nęcąco, fasolówka się gotuje, a ja co? Zamiast czytać kosmusia (albo Urania-postępy astronomii), to pyk i nagle orientuję się, że biorę udział w tworzeniu żłobko-przedszkola dla pluszakowo-plastikowych lalek. Dżizas! Gdysz Vanessa zrobiła poppis ajsy i słodko wyćwierkała „please, please, pretty, please!

Kiedyś będę asertywna i powiem „ajdontker!”.

Ale do tej Uranii zajrzałam jednym okiem i tam piszą o komputerowej symulacji zbliżania się do czarnej dziury. Pretty owesome!

Ale przedszkole…

Były puzzle (gdysz wiadomix, że w ten sposób można mnie zwabić do wspólnej zabawy), czytanie kulawej gęsi i niewidomej kaczki, czy na odwrót (prowadził ślepy kulawego, story od my life…), kładzenie sztucznych bobasów na drzemkę, karmienie owych, odbekiwanie nawet. Uffff…

No i se myślę, szlag! Moja fasolówka!

Po wszystkich wyrzutach typu „mamo, Ty zawsze przerywasz zabawę i idziesz robić jakieś bez sensu rzeczy: myjesz się, sprzątasz, gotujesz, robisz pranie-wrrr” i obiecanki, że główna opiekunka z czeredą może odwiedzić kuchnię i wszyscy razem radośnie możemy coś ugotować, względnie upiec poczłapałam strugać marchew, z ziemniakiem, selerem u co tam się jeszcze do fasolówy dodaje. Gdy przez kuchenne wrota przekuśtykało całe przedszkole i umościło się wygodnie na stole wszyscy zgodnym chórem jednogardłowovanesskowym oświadczyło, że oto (suprajs, suprajs!) wszyscy są niesamowicie głodni i niechybnie grozi im śmierć głodowa, a więc należy coś wciągnąć.

Oprócz robienia fasolówy machnęłam więc prędko tasakiem w celu gruchy przerżnięcia, rozpękłam bananasa i obskrobałam niewyjściowe marchewki.

Samej mnie w kiszkach z wrażenia zagrało, a więc heja do mikroweli wczorajszy fragment obiadowy.

W tak zwanym międzyczasie przedszkole wiedzione myśleniem cukrowym zapaliło się do pomysłu na temat pieczenia babeczek z cienistego szlaku. Zastanawiacie się skąd taka oryginalna i zawiła nazwa? Jakby cokolwiek w moim życiu było proste i niewęzłowante. No więc, nie byliście nigdy na szlaku w cieniu i nie jedliście babeczek? No bez sensu! To chyba musicie.

No i pląsa matka po kuchni w rytm irlandzkiej muzyki z kreskówki o niebieskich i biszkoptowych psach i patrzy jak całe przedszkole pod wodzą pierworodnej miesza składniki w celu osiągnięcia idealnej masy na babeczki.

Chlast skorupka jajka nie trafiła do kosza

Szur bur mąka na podłodze

Śmig mleko wypite, gdysz splukało zaklinowany na dnie kubka cukier. „Mmmmmm, mamo, ale dobre!”

Chlup silikonowe foremki i okolica nawilżone masą babeczkową. „Ale, po kolei, nie wszyscy na raz, skarbeńku wypełniasz jedną foremkę i daj łychę koleżance, żeby było sprawiedliwie”- dyryguje kierowniczka przedszkola.

Turu tu tut tut tara tatara, turu tu tut tut tara. (że rytm piosenki z kreskufki)

Aaaaaaa, fasolówa gotowa (w razie jakby się ktoś zastanawiał)

🙂

Domowe przedszkole, na stole dwa jabole

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przewiń na górę