Ameboidalna sobota

Poranek rozpoczął się w świetlne gwiazd gdzieś koło 5.30. Kruszynka zaćwierkotała coś, zabulgotała. Matka (bywa że czujna, ale w obecnych dniach nie jest to regułą) , z przygarbem i sklejonym jednym okiem, gdysz ono jeszcze śniło (badas i brejkingderulz!!!!)zerwała się była na nogi równe. Pomkła była świńskim truchtem do pokoju Śpiącej. Oku jej (bo wiecie, drugie zamknione fcionsz) ukazał się widok dziecka jak je Pan Bór stworzył, a kołderka pod dupką, no bo tylko mięczaki przykrywają się w nocy. Pffffff, wiadomka. Ślimaki, małże takie takie… Eniłej… Dzień był leniwy, puls w okolicach 60 i zniżkowy.

Późnym popołudniem Dziecię Jedyne nie zdzierżyło już tego marazmu i zażądało upieczenia tortu. „Mein Godt in Himmel – przez me myśli przetoczyła się owa myśl- przecież Ty Człeku nawet nie lubisz jeść słodyczy” – tu nastąpił fejspalm. Można nie lubić jeść, acz robienie to co innego niż jedzenie przecież…

Przystąpiłyśmy rychło do riserczu.

Żaden przepis nie zaspokoił naszego wysublimowanego podniebienia (a tak serio to nie mamy w domu śmietany, gdysz nie jadamy, a w każdym przepisie zdaje się ona być niezbędną).

– Może zamiast tortu babeczki? – rzutem na taśmę udało mi się uratować sytuację niehybnie dążącą ku urwisku o nazwie „krzyki a la Kraken”.

Babeczki okazały się nie spłonąć w piekarniku, a w tak zwanym międzyczasie padła propozycja wyprawy do suszarni żartobliwie zwaną siusiarnią. Dziecię me pierworodne uwielbia bowiem ostatnimi czasy prasowanie (znaczy ja prasuję, a Ono podaje i odbiera ciuchy, następnie drży z ekscytacji), a więc należało dostarczyć materiału do onego temperaturowego rozpłaszczania bawełny i innych dżersejuf. No i któż zrozumie dzisiejszą młodzież?

Ewidentnie geny Babuni 😉 Z tego miejsca bardzo serdecznie pozdrawiamy Babunię!

Vanesska polatała z siedem razy z siusiarni do domu, naprzynosiła stosy prześcieradeł, tiszertów, skarpet, gaci, różowych sukienek, etcetera, że aż jej skronie zrosiły krople potu.

Rzuciwszy okiem (drugie na szczęście już rozklejone, wszak minęło ze czternaście godzin od dżogingu przez komnaty naszej posiadłości) na czas pieczenia sprytnie (bo wiecie babka od majmy, to zdarza się, że coś dobrze policzy) oszacowała czas do zakończenia denaturacji bulb muffinkowych. Równie sprytnie wykombiniła, że nie da się nudzić Córze swej i poutyka z jej pomocą tkaniny niewymagające prasowania do odpowiednich przegródek, ba! nawet poparują wspólnie ojcowskie skarpety.

I masz! Raz jeden prawidłowe wartości przekazuję Potomkini. A nie te lewactwa wiecznie.

Kamień z serca, bez kitu!

Gdy budzik orzekł koniec pieczenia, a spotifaje ładnie dźwięczały na nutę „burak dens” Vanesska między jednym a drugim piruetem wykrzyknęła, że dziś jest najlepszy wieczór…

Także ten, prawicowe wartości ekhem!

Ameboidalna sobota

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przewiń na górę