Ziołolecznictwo dla zabieganych

Ej, a czaicie tego kolesia, co wciąż wszędzie biega? Btw, uwielbiam zaczynać zdanie od „ej”. W kwestii kolesia, to biega po instasiu, tiktokasiu (chyba), jutubasiu i ogólnie po ynternetach biega. Biega po domu i najbliższej okolicy. Biega w butach narciarskich, szpilkach, opakowaniach na chusteczki, piszczących kapciach, biega z dzieckiem na ręku, biega z agentem nieruchomości i w 2 min pokazując mu wszelkie pomieszczenia wolnostojącego domku jednorodzinnego, biega ze śmieciami i zbierając słodycze na helołin, biega po dzielni naśladując Sylwestra Stallone (no wiecie, Roky) albo Lisy Kudrow (Fibi z Frendsów, co tak śmiesznie nogi i ręce rozrzucała jak biegała po dzielni). Generalnie chłopak biega i to dużo.

Ej, a czaicie te sytuacje domowe, w których krasnoludki robią rozchrzan? No bo ogarniecie chatę na tyle, że nie potykacie się o kurz ani randomowe skulkowane ręczniki porozkładane to tu to tam. Skarpety wreszcie nie walają się pod łóżkami, za materacami, pod biurkami. Nie znajdujecie już zwłok plastikowych straszydeł barbisami zwanymi w swoim łóżku, na rancie wanny (podobno lalki mają plastikowe kości, ale jak ja widzę jak te lalki zwisają z rantu w łazience, to myślę sobie, że chyba jednak barbisowy ambulans powinien raz na jakiś czas zawinąć do niebieskiego pomieszczenia wielkości 2,25m^2 i zbadać swoich pacjentów, bo oni mają połamane kręgosłupy jak jeden mąż i myślę że jakieś jeszcze obrażenia wewnętrzne) ani w szufladach z ubraniami lub na kuchennym stole. No w każdym razie ogarniecie i naraz coś mignie Wam przed oczami. Ale tak bzium i już. Taki nagły ruch wychwycony kątem nawet krótkowzrocznego i astygmatycznego oka. I momentalnie wszystkie ręczniki są strącone z wieszaków, barbisy walają się jak okiem sięgnąć a skarpety ewidentnie właśnie przywędrowały aby się przywitać. To muszą być krasnale, no bo inaczej jak to racjonalnie wytłumaczyć? No jak?

Tak wygląda moje życie przez większość czasu. Wasze nie?

Hmmmm… To zastanawiające.

W każdym razie, młode matki na swoich młodomatkowych grupach fejzbuniowych nabijają się z tego, że przez pierwsze pół roku życia swojego nowonarodzonego dziecka nigdy nie pijają gorącej kawy/herbaty/mikstury zastępującej sen. Ja myślałam, że potem to przechodzi. Ale u mnie widocznie nie za bardzo. Znowu coś robię źle… zastanawiające.

Zasuwa człowiek do roboty i tam pińcet pytań na minutę od kilku osób naraz. Ciepłej kawy nie uraczysz, chyba, że stwierdzisz, że szlus, mam przerwę, wywieszam kartkę „nie ma mnie do odwołania” i dopiero wtedy (ale też nie zawsze) jest szansa napić się ciepłej kawy.

Wraca człek na chatę, myśli: klapnę se na 10 min, odsapnę, kawkę strzelę, zara będę jak nowa i od razu rzucę się w wir pranio-prasowanio-sprzątanio-gotowanio-cerowania skarpet. Ale nieeeeeeee…

– Mamooooooooooo, chodź się ze mną pobaw barbisami!

– Mamooooooooooo, a upieczemy ciasteczka?

– Mamooooooooooo, ja tak bardzo tęsknię za Dżesiką, pójdziemy się z nią spotkać?

– Mamooooooooooo, chodź na rowerek, obiecałaś rano.

– Mamooooooooooo, Ty będziesz złą macochą, ja księżniczką, tu masz przebranie i bawimy się.

No, to tyle jeśli chodzi o kawkę…

Szukając wrażeń pomiędzy robotą, a obowiązkami domowymi (mało ich mam, tom spragniona skoków niczym człowiek-wiewiórka, rolkokostera, jazdy bez kasku na kawasaki nindża 200km/h) pomykam raz na jakiś czas do dyskontu spożywczego nieopodal. O! Bo kto mi zabroni? Plecaczek wyposażony w dodatkowe siateczki, coby skoczyć wreszcie z tym spadochronem, no w końcu 10 piętro, to jest wysokość, a winda nie zawsze działa. W drodze podcast na uszach, bo inglisz tsza trenować, w końcu w internaszonal enwajorment się w robocie przebywa, no to trochę wstyd, nadrobić należy.

Słucham jak to pani opowiada o ziołach. Magicznym zdaje się być świat, w którym przed zjedzeniem posiłku wypija się nieśpiesznie herbatkę z rośliny, którą połowa globu nazywa chwastem. Czujecie? Rytuał przed każdym posiłkiem – zawiecha i picie herbatki…

Już był w ogródku, już witał się z gąską; Kiedy skok robiąc* w głowie kiełkuje mi nagle myśl szalona, odważna i jakże karkołomna – może by tak spróbować herbatki z bazylii, rozmarynu, trawy cytrynowej… I przede wszystkim spróbować tej zawiechy nad tą herbatką. Wierzcie mi, gdy pierwszy raz przyszło mi to do głowy, to zaczęłam się śmiać. Serio, na głos na środku ulicy śmiałam się do siebie. Dobrze, że XXI w i technologia poszła na tyle do przodu, że wszyscy gadają ze sobą, a tak naprawdę to gadają do jakichś ukrytych w ubraniu mikrofonów i nikt się już nie dziwi na widok ludzi śmiejących się niby to do siebie na środku ulicy.

No ale nic to, dawaj do kasy z rozmarynem w doniczce.

Masz! Krok pierwszy ku majndfulnesowi.

Nie wiecie co to majndfulnes? Nic nie szkodzi.

Ja teraz bardzo serdecznie chciałam przeprosić wszystkie osoby, które praktykują mindfulness, bo moja definicja jest łopatologiczna i może odrobinkę mijać się z prawdą. A więc definicja majndfulnesu to według mej skromnej osoby totalna zawiecha na pozornie mechanicznej czynności, np. jedzeniu. Chodzi o to, żeby np. owoc poznawać najlepiej wszystkimi zmysłami, czyli poczuć jego smak, zapach, dotknąć struktury i zamyślić się nad nią, opisać doznania wzrokowe związane z wlampianiem się w skórkę tegoż smakołyku, poskrobać powierzchnię lub pogmerać w jego flakach i posłuchać jaki dźwięk dobędzie do uszu naszych w wyniku spotkania dwóch powierzchni nawzajem o siebie trących.

Znalazłam ten idealny czas, który nie trafia się często. Taką też przestrzeń pod swoją własną kopułką sobie stworzyłam, żeby na chwilę olać dosłownie wszystko. I do dzieła!

Zalałam liście i kawałek łodygi gorącą wodą i napawałam się aromatem tegoż wywaru. Najpierw zaparowałam sobie okulary zawisając nad czajniczkiem herbacianym, nosem pociągnęłam – pachnie. Potem chlipłam, ciamkłam, zełkłam.

Ciekawe to w smaku muszę przyznać. Ktoś podrzucił pomysł z dodaniem odrobiny imbiru, miodu, soku z cytryny. Jeszcze ciekawsze.

Idąc tokiem karkołomnego rozumowania i latając po domu handlowym za jakimiś częściami garderoby, która to natentychmiast powinna być zakupiona, gdyż za oknem aura wpada w coraz ciekawsze odcienie szarości przeleciało mi przez głowę, żeby może wejść do sklepu z bardziej lub mniej egzotycznymi suszkami. No i weszłam. Wkładam oko kaprawe do tych wielkich słojów z herbatami zielonymi, czarnymi, czerwonymi, białymi, sinobladokoperkowymi. Wentyluję się kakofonią tych wszystkich woni, ale trawy cytrynowej za nic w świecie nie mogę odnaleźć. Zrzucając ten stan rzeczy na swoje krótkowzroczne i oczywiście niedomagające oczy postanawiam poprosić o wsparcie. Pani zza lady błyskawicznym ruchem ręcy wyciąga enterdziesiąty acz schowany w sekretnym miejscu słój i pyta, czy aby na pewno chcę kupić trawę cytrynową? Z niedowierzaniem kręci głową i pyta po co mi ten chwast. Ja jak to zwykle w tym miejscu odpowiadam, że słyszałam, że ma ciekawy smak, a więc od ciekawości postanowiłam przejść do empirii. Pani kasuje torebeczkę za całe dwa złote siedemdziesiąt groszy i wciąż kręcąc głową podaje mi ją przez ladę.

Po dzikim galopie (ala facet biegający na instasiu, tylko bez takiej gracji) przez znienawidzone przeze mnie zakupy wszelkiej maści zasiadam na kanapie i rezerwuję sobie dziesięć minut na nicnierobienie. Czad, co nie?

No dla mnie tak.

Sięgam po napar i przypominam sobie słowa podcastu o tym jak trawę cytrynową można dodawać do potraw, można pić z niej napar i w ogóle najlepiej hodować w domowym zaciszu. Czujcie? Należy ją najpierw posadzić, podlewać wodą z glonami, czekać aż urośnie odpowiednich rozmiarów, potem uciąć dwu centymetrowe kawałki liści i dopiero parzyć w kubku pod przykryciem. Ja mam do dyspozycji suszkę, ale to przecież nie konkurs, ja naprawdę chciałam tylko na próbę.

No dupy nie urywa, ale ciekawa sprawa. Człowiek siedzi z głową w miarę pustą, chlipocze jakiś płyn i nie sprawdza w trakcie żadnych zadań ani maili, ani nawet nie planuje listy zakupów. Po prostu siedzi, wlampia się w zawartość filiżanki i zastanawia się co też ten aromat mu przypomina. Przez neurony przelatują pomysły na możliwe połączenia tego smaku z czymś innym i przewidywania co z tego może wyniknąć. Tak zwany czillll.

Pranie stoi, kurz jak zalegał po kątach tak zalega dalej, robota nie zając, gotowanie nie ucieknie przecież przez okno, a te 10 minut w zalatanym życiu jest jak chwila oddechu po szybkim biegu…

To jak, gotowi na majndfulnesy?

* Lis i kozioł, Adam Mickiewicz

Ziołolecznictwo dla zabieganych

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przewiń na górę